Bochnia w literaturze V: Prawie jak Twin Peaks, czyli Bochnia oczyma Anglika
Teoretycznie powieść Daniela Emmersona Którędy miałaby szansę trafić na listę lektur szkolnych, a wówczas młodzież bocheńska mogłaby oddawać się jej lekturze z błogosławieństwem pedagogicznym, a może nawet katechetycznym, dowiadując się przy sposobności, w jak niezwykłym zakątku świata umieścił ją łaskawy los. Teoretycznie.
Brytyjczyk w Katowicach
Historia opowiedziana przez Daniela Emmersona znakomicie ilustruje kilka istotnych „wartości chrześcijańskich”, a nadto solidnie krzepi nasz patriotyzm, tak ogólnopolski, jak i lokalny. Streścić ją nietrudno. Oto w styczniu 2005 roku ledwie dwudziestoletni brytyjski student Sebastian Henderson w ramach wymiany międzyuczelnianej przybywa wraz z kolegą imieniem Joel do Katowic. Tu ma studiować czas jakiś, poznając język, obyczaje i specyfikę jednego z nowych krajów UE. Sebastian nie przykłada się wszakże zbytnio do nauki, czas trawiąc głównie na spożywaniu napojów wysoko- i niskoprocentowych („wściekłe” i „browiec”) w towarzystwie koleżanek nieucieleśniających na ogół ideału „cnót niewieścich”, o którym śnił niedawno pewien ministerialny dygnitarz. Przypadkiem poznaje jednak Joannę, dziewczynę inną niż wszystkie, a noszącą przy tym – jakże by inaczej? – arcypolskie nazwisko „Kowalska”. To sprawia, że Sebastian poważnieje, zakochuje się, a wkrótce po zakończeniu studiów w Katowicach powraca do Polski, bo chce być bliżej swej wybranki, która niebawem odkrywa, że – by rzecz wyrazić dzisiejszą polszczyzną urzędowo-szkolną – „nosi już pod sercem owoc ich miłości”. Młodzi oczywiście nawet nie myślą o tym, by ów owoc dyskretnie usunąć, wręcz przeciwnie, bez zwłoki biorą ślub – co prawda tylko cywilny, ale Sebastian, jako przykładny katolik, czyni już starania, by w rodzinnym Leigh ich związek doczekał się także kościelnego błogosławieństwa. Małżonkowie postanawiają zamieszkać w Polsce, i to – uwaga, uwaga! – nie gdzie indziej jak właśnie w Bochni, gdzie Sebastian, doceniający najwyraźniej nadzwyczajne walory nadwiślańskiego i nadrabiańskiego krajobrazu, znajduje pracę jako nauczyciel angielskiego. Niestety, sprawy się komplikują. Maleńki Thomas umiera w kilka dni po urodzeniu, co jest dla obu rodzin straszliwą tragedią, ale przecież Sebastian i Joanna trwają w swojej miłości i dzięki pomocy rodziców Sebastiana realizują ostatecznie plan nabycia pięknie położonego domu w naszym miasteczku, gdzie osiadają na stałe.
Czyż to nie budująca opowieść? O prawdziwej miłości, wyrywającej młodego mężczyznę ze szponów pijaństwa i rozpusty, dojrzewaniu do rodzicielstwa, o wierności małżeńskiej, a wreszcie o powrocie do tradycyjnych wartości konserwatywnych i rodzinnych? Stwierdza oto bohater: „Nie wiem, jak bym zareagował, jakby któraś z moich sióstr uległa zapyleniu bez ślubu. Raczej nie byłbym zachwycony” (s. 226). Czyż jako narzędzie wychowania młodych Polek i Polaków nie sprawdziłaby się lepiej niż – na przykład – Buszujący w zbożu?
Pewną przeszkodą w umieszczeniu Którędy na liście szkolnych czytanek może być wszelako dość specyficzny język dzieła. Oto kilka jego próbek:
Wchodzimy do jakiegoś klubu. Nasz polski kolega płaci za wszystkich w szatni i stawia pierwsze drinki. Kilka szklanek później Joel dopada mnie spocony i drze się, że przed chwilą próbował bzyknąć jakieś trzy lachetki w kiblu dla niepełnosprawnych. Mówi, że właśnie bajerował te panny, kiedy jakiś wielki gościu zaciągnął go do kabiny, ściągnął mu spodnie i usiłował zgwałcić. Robi mi się niedobrze. Biegnę do klopa. Jakiś czas potem z zielonej deski sedesu wciągam do nosa jedną kreskę. Kłucie w oczach. Zataczam się. Ktoś podaje mi rękę. Joel, Maria, Bogdan. Schodami w dół. Chłodne powietrze ulicy.
W drzwiach kolejnego klubu Bogdan musi obgadać nasz wjazd z bramkarzami. […] Staczamy się po schodach i uderzamy prosto do baru. Na boku Joel ostrzega mnie przed rosnącą lepliwością naszej nowej przyjaciółki i związanym z tym coraz większym podkurwieniem jej gacha, a naszego przecież przyjaciela. Zamawiamy piwo i cztery wódzie z colą. Niedługo później parnym, wilgotnym szeptem Maria szepcze mi coś do ucha. Nie wiem, o co chodzi, ale przysuwam się do niej i całuję jej wydęte wargi. Bogdan szarpie mnie za ramię i zaczyna się wydzierać. Laska uśmiecha się i mówi, że wychodzi. Dopadam Joela, który już zdążył przygruchać sobie chyba z pięć panien. Coraz to któraś łasi mu się i prawie wskakuje na rurkę (s. 11).
Obyczajów obu brytyjskich dżentelmenów nie wysubtelnia nawet „magiczny” wdzięk starego Krakowa:
Zatrzymujemy się dopiero na skraju Rynku i rozkołysanym wzrokiem toczymy po ogromnej płycie i szpiczastych konturach gotyckiego kościoła. Niewypowiedziany urok tego miejsca wprawia nas w osłupienie. Joel odchodzi na kilka kroków, staje na krawężniku i odlewa się długą, piwno-bursztynową strużką. Ganię go za tak niewłaściwe zachowanie przy tak wspaniałym miejscu, po czym sam oddaję mocz z krawężnika naprzeciwko (s. 27).
Czas umilają naszym studentom niezliczone „lachetki” – słowo to pochodzi jednak nie od „Lachów”, lecz od „lasek” – garnące się na wyścigi do chutliwych synów Albionu i z tradycyjną polską gościnnością zapraszające ich w swoje progi. Te wizyty miewają jednak czasem przebieg zgoła niestandardowy:
Siadamy na sofie w salonie, odpalamy wideo Benny and Joon i polewamy drinki z wódką. Już po kilku minutach filmu laska zaczyna mnie gładzić, drapać tu i tam, ale gra Johnego Deppa pochłania mnie na tyle, że nie zwracam na nią większej uwagi. Wtedy odpina mi pasek i pyta, na co mam ochotę. Mówię, że napiłbym się jeszcze trochę wódki. Jak to zwykle na starych 240 minutowych kasetach po pierwszym filmie nagrany jest jeszcze jeden: Wonder Boys z Michaelem Douglasem i Tobeyem Maguire. Zajebiste aktorstwo, kapitalna fabuła. Uświadamiam sobie, że chyba ją trochę zaniedbuję, bo przysuwa się i zasłania ekran. Odsuwam ją, bo jestem ciekaw, co stanie się dalej, na co ona chwyta mnie za barki, wpija mi się w usta, a po chwili szepcze, że chce żebym został na noc. Kurwa, nie mogę, nie chce mi się ruchać. Za każdym razem, kiedy jakiejś lasce zależy bardziej niż mi, fiut mi wiotczeje i muszę szukać innych atrakcji. Zaraz popchnę ją na podłogę i wsadzę jej do dupy pilota.
– Gdzie mogę spać? – pytam Wspaniałą D.
– Ta sofa jest bardzo niewygodna – odpowiada, chwyta mnie za rękę, a potem kładzie ją na swoim biodrze i ciągnie mnie do sypialni. Tam jeszcze raz przywiera do moich ust i pyta, na co mam ochotę, a kiedy mówię, że chce mi się spać, patrzy na mnie jak szczeniak dalmatyńczyk. Po chwili wzdycha najwyraźniej podkurwiona, wypycha mnie do salonu i trzaska drzwiami. Kładę się na sofie. Słyszę, jak ona ostentacyjnie tłucze się po pokoju. Jeśli stamtąd wyjdzie, odleję się na zasłony albo nasram na telewizor (s. 63).
Tu – by zapobiec możliwym nieporozumieniom – wypada wyjaśnić pewną ważką kwestię. Autor niniejszego bloga spędził kiedyś rok w polskiej armii – co prawda w czasach, kiedy kapelan nosił jeszcze miano „oficera politycznego”. A że nie przemawiało się w tej instytucji wyłącznie anielską polszczyzną Słowackiego, przeto, uwierz Czcigodna Bocheńska Czytelniczko i Dostojny Bocheński Czytelniku: piszący te słowa nie mdleje na dźwięk każdego grubszego słowa, jak się to ponoć przydarzało dawniej młodziankom z exemplów homiletycznych. Uprawianie tak zwanej „jędrnej prozy” to jednak – wbrew pozorom – sztuka niełatwa. Owszem, także Hemingway opisywał w Stary człowiek i morze, jak jego bohater oddawał mocz, co nie znaczy, że każdy, kto wspomni na kartach swego dzieła o tej dość banalnej czynności, zostanie Hemingwayem. Nie wystarczy też rzucić parę „przerywników” czy napomknąć o „ruchaniu”, by stworzyć Zwrotnik raka. Pruderyjna do obłędu PRL, w której tytuł filmu Graviditas tłumaczono jako „grawitacja”, bo słowo „ciąża” cenzura uznawała za z lekka już nieprzyzwoite, pozostawiła jednak po sobie mylne przekonanie, że prozaik czy scenarzysta do autentycznego „mięsa” rzeczywistości, do prawdy czasu i prawdy ekranu, dociera jedynie poprzez maksymalne stężenie wulgaryzmów. Ta reguła nie działa jednak w tak prosty sposób, choć czasem udaje się nabrać publiczność i krytyków.
Przydatna tu będzie chyba jeszcze jedna niewielka dygresja. O sile oddziaływania wulgaryzmów decyduje kontekst ich użycia. Gdy subtelne doktorantki uniwersytetu, porzucają grube tomiszcza traktujące o dziejach późnego Bizancjum albo zawiłościach myśli Hegla i wychodzą na ulicę z wielkim banerem głoszącym „Wypierdalać”, to czasownik ów nabiera nieporównanie większej mocy niż w ustach menela wysiadującego przed wiejskim sklepikiem, oficera zachęcającego rekrutów do większego zaangażowania w szkolenie bojowe czy ucznia próbującego niezdarnie zaimponować kolegom. A jeszcze inaczej zabrzmiał on w sławnym dialogu dziennikarza GW z abpem Głódziem, kiedy to ów złotousty hierarcha przed okiem kamery tym krótkim żołnierskim słowem poinformował rozmówcę, że nie zamierza udzielić mu wywiadu – tu zaskakujące było jedynie tak niespodziewane połączenie funkcji mówiącego, wysokiej rangi duchownego, z iście koszarowym językiem, bo wszak publiczną tajemnicą było i jest, że ów świątobliwy mąż, skądinąd niegdyś biskup polowy, językiem takim posługuje się na co dzień.
W powieści Emmersona problem polega na tym, że tak pisana proza bardzo szybko zaczyna zwyczajnie nużyć swoją monotonią i jednowymiarowością. Gdybyż to jeszcze było parę scenek rodzajowych ze studenckiego życia – ale, na litość, nie 200 stron pod rząd! Ks. Jan Piwowarczyk z „Tygodnika Powszechnego” miał kiedyś powiedzieć Stefanowi Kisielewskiemu, autorowi kilku powieści uznawanych w środowiskach katolickich za nader śmiałe obyczajowo: „Ja nie mam panu za złe, że pan pisze pornografię, ja mam panu za złe, że pan pisze marną pornografię”. Podobnie czytelnik Emmersona miałby prawo powiedzieć autorowi: „Ja nie mam panu za złe, że pan niemiłosiernie bluzga, ja mam panu za złe, że pan niemiłosiernie nudzi”. Bo też konia z rzędem temu, kto połapie się w tłumie „lachetek” klejących się do Sebastiana i Joela czy gąszczu detali ich alkoholowych eskapad. W pewnym momencie czytelnik nabiera wrażenia, że ma przed sobą jakąś nową wersję Dnia świstaka: sceny niemal się powtarzają, ciągną w lekko tylko zmienianych konfiguracjach strona za stroną, ale właściwie niewiele z tego wszystkiego wynika. I niewiele pomagają wplecione tu i ówdzie dyskusje filozoficzne, rzadko wznoszące się ponad poziom Wikipedii. Zasada jest prosta i wszędzie ta sama: waluta drukowana w nadmiarze i bez pokrycia traci swą moc.
Osobna sprawa to przekład. Intuicyjnie czuje się, że nie jest zły, że dobrze oddaje specyfikę myślową i językową oryginału. Trzeba przy tym pamiętać, że tłumaczenie wulgaryzmów to wyższa szkoła jazdy, bo w każdym języku są one nieco inaczej naładowane emocjonalnie, inna bywa też ich dystrybucja, co niesłychanie utrudnia, a czasem wręcz uniemożliwia znalezienie prawidłowych odpowiedników – nasz rodzimy „przerywnik” raczej nie ma ich w innych mowach, ale to zmartwienie nie naszych tłumaczy. Marcin Ostrouch radzi sobie całkiem nieźle, przekład ma swój własny klimat, homogeniczny i spójny, brzmi dość autentycznie, choć niestety tłumaczowi zdarzają się dziwne potknięcia – najwyraźniej zabrakło drugiej pary uważnych oczu, czyli dobrej redakcji, co jest plagą niewielkich niszowych oficyn. Wydawać by się mogło, że Ostrouch nie obawia się najgrubszych nawet wulgaryzmów, ale niespodziewanie jego bohaterowie zaczynają sobie opowiadać „anegdoty tematycznie orbitujące wokół dragów i ciupciania” (s. 28). Uniwersalny Słownik Języka Polskiego odnotowuje co prawda czasownik „ciupciać” (pot. posp. «o mężczyźnie: odbywać stosunek seksualny z kobietą»), ale pokażcie mi Polaka, który użyje go w autentycznej rozmowie. Podejrzewam, że słowo to, dość dziwaczne i nienaturalne, było wynalazkiem dawnej, peerelowskiej cenzury, pozwalającym zastąpić inne, uznane przez nią za absolutnie nie do pogodzenia z „moralnością socjalistyczną”. Tłumacz zresztą szybko się rozgrzewa i na kolejnych stronach nie ma już oporów przed używaniem czasownika „ruchać” we wszelkich jego wariantach i pochodnych.
Redaktora zabrakło także w innych, mniej kontrowersyjnych miejscach: dziadkowie Joanny raz obchodzą pięćdziesiąte urodziny – co zważywszy, że ich wnuczka liczy sobie lat około dwudziestu wprawia czytelnika w lekkie zdumienie, to znów pięćdziesiątą rocznicę ślubu (i chyba właśnie o to chodzi). Albo: „jakiejś lasce zależy bardziej niż mi”. Może czepiam się drobiazgów, ale mylenie nieakcentowanego „mi” i akcentowanego „mnie” to błąd wciąż jeszcze niektórych irytujący, choć dziś właściwie powszechny. Trudno przy tym dociec, skąd się wziął, bo przecież chyba nikt nie powiedziałby: „Mu zależy bardziej niż ci”.
Ale zostawmy te dywagacje językowe i translatologiczne, zwłaszcza że nie sposób przekładu porównać z oryginałem, bo powieść została wydana tylko w Polsce, przełożona zapewne bezpośrednio z wydruku komputerowego. Najwidoczniej żaden brytyjski wydawca nie uznał jej za godną zainteresowania, czemu w gruncie rzeczy trudno się dziwić. Polacy mieli tu więcej wyrozumienia. Wciąż niesyci jesteśmy zainteresowania „Zachodu”, nieustannie spragnieni wiedzy o tym, jak ten „Zachód” nas widzi, a choć w oficjalnej narracji urzędowej i kościelnej wionie zeń – jak za Gomułki – moralną zgnilizną, to jesteśmy szczęśliwi, gdy w ogóle zechce nas dostrzec. Ujawniają się tu chyba jakieś nasze wielowiekowe prowincjonalne kompleksy, a może to tylko zdrowa ciekawość, chęć przejrzenia się w cudzych zwierciadłach?
Kłopot w tym, że obraz, jaki możemy zobaczyć w zwierciadle Emmersona, to obraz – na ogół – równie banalny jak cała linia melodyczna jego dzieła. „Mleko smakuje jak stary ser, pomarańcze są zgniłe, a bułki czerstwo-chrupiące” (s. 14). Gdy zaś obaj bohaterowie oglądają polskie studio nagrań, konstatują: „Na pierwszy rzut oka widać, że znaleźliśmy się w jakimś, kurwa, skansenie. Cały sprzęt działa wprawdzie bez zarzutu, ale z wyglądu ostro trąci myszką” (s. 17). W jednym pociągu „wyliniały fotel” trzeszczy, szyba jest brudna, a okno „niedomykalne”. Za to w innym „niewyłączalny kaloryfer pod siedzeniem ładuje gorącem tak, że już po pięciu minutach zaczynam ociekać potem” (s. 79 n.). Wszystko to znamy aż nadto dobrze, nic tu odkrywczego nie znajdziemy.
Na dodatek to zwierciadło bywa miejscami mocno pokrzywione. W sekretariacie uczelni „panie biurwy przekrzykują się wzajemnie, zaciągając się nerwowo tanimi fajkami. Jedna z nich wypuszcza w naszą stronę chmurę dymu” (s. 16). „Panie biurwy przekrzykujące się wzajemnie” w sekretariatach uczelnianych to też widok doskonale znany każdemu, kto otarł się o polskie szkolnictwo wyższe, ale „zaciąganie się tanimi fajkami” i „wypuszczanie chmur dymu” w kierunku studentów w styczniu 2005 roku?! Polska była już wówczas w UE i w budynkach publicznych obowiązywał powszechny zakaz palenia, egzekwowany przy tym z iście neofickim zapałem. Piszący te słowa ze środowiskiem akademickim rozstał się jakieś cztery lata wcześniej, ale już wówczas „zaciąganie się fajkami” w pomieszczeniach uniwersyteckich było nie do wyobrażenia. Oczywiście: nie ma reguł bez wyjątku, więc przyjmijmy tę relację za dobrą monetę.
Także z metafizycznych przemyśleń Sebastiana Hendersona nie dowiemy się niczego, czego byśmy o sobie nie wiedzieli już wcześniej.
Wychowałem się w rodzinie katolickiej i jak byłem mały, to chodziłem do kościoła co niedzielę, wydawało mi się nawet, że rozumiałem dlaczego ludzie to robią, ale nigdy mnie to jakoś nie jarało. Gdybym miał się podpisać pod jakimś typem religijności, to byłaby to pewna forma panteizmu, a to nie wstrzela się za bardzo w orientację większości Polaków. Ludzie zdają się tu wierzyć, że rytuał niedzielnej mszy to przepustka do nieba, Boga i ogólnie szczęścia, pomyślności. Na przykład Stan [ojciec Joanny] jest tak o tym przekonany, ze z moim kiepskim polskim nawet nie próbuję wdawać się z nim w rozmowę. Zupełnie nie wiem jak miałbym mu wyłożyć, że to w co wierzę, nie pokrywa się z tym, o czym mówią goście przy ołtarzach. Ksiądz, który zostaje księdzem, bo doił krowy gorzej od swoich braci nijak do mnie nie przemawia (s. 153 n.).
Długiej mowy krótki sens: Którędy nie zwiastuje chyba narodzin nowego Tomasza Manna, ale – jak to widać chociażby w cytowanych fragmentach – nie jest powieścią pozbawioną swoistego uroku i wdzięku młodzieńczej spontaniczności, miejscami zaś Emmerson doprawia ją szczyptą autoironii, która ratuje nawet najmniej wyszukaną prozę. Zresztą i sam autor nie przywiązuje do swojego pisarstwa nadmiernej wagi ani nie przybiera póz noblisty in spe: „Zawsze szanowałem ludzi, którzy potrafią oddać się pisaniu. Ja nigdy nie wytrzymywałbym tyle czasu przed kompem, tego tłuczenia w klawisze i obrabiania myśli, marzeń, fikcji. Przez ostatnie trzy lata prowadziłem dziennik, ale to tylko dla siebie, chyba tylko po to, żeby kiedyś, jak to się mówi, móc przeżyć to jeszcze raz. To chyba po to pisze się dzienniki, żeby utrwalać myśli i relacje, tę własną perspektywę na wszystko” (s. 199). To całkiem dobra charakterystyka zamysłu twórczego i stylistyki Którędy.
Nas jednak nie interesują tu w pierwszym rzędzie walory i mankamenty literackie powieści, lecz zupełnie co innego: zawarty w dziełku obraz Bochni wkraczającej na karty współczesnej literatury światowej.
Twin Peaks nad Rabą
Wszystko zaczyna się od tego, że Sebastian otrzymuje w szkole językowej Perfect ofertę pracy: „Babka pyta, czy chciałbym pracować w ich filii w Bochni i opowiada o miasteczku niedaleko Krakowa. Kilka night clubów, siłka, basen. Spoko” (s. 175). Pierwsze wrażenie też nie wypada najgorzej: „Do Bochni dobijamy około południa. Słońce, elegancki plac Rynku. […] Bochnia wygląda zarąbiście, prawie jak polska wersja Twin Peaks. Idealne miejsce na osiedlenie się dla młodej rodziny” (s. 175 n.). Notabene w przeciwieństwie do Brzeska, w którym jest „zajebiście mało atrakcji” (s. 176).
Te wrażenia potwierdzają nowe znajome bohatera. Podczas jakiejś imprezki Sebastian spotyka „jedną laskę z Bochni”, która przekonuje go, „że to fajne miasteczko” (s. 179), a koleżanka z Perfectu, Fiona, też wyznaje, że „Bochnia kojarzy jej się z Twin Peaks” (s. 181).
Wszystko układa się przy tym wręcz wzorowo. Sekretarka szkoły, zwana przez narratora „Agnes Wielkie Cyce”, wprowadza go nieco bardziej szczegółowo w realia bocheńskie: „Laska mówi, że chociaż to małe miasteczko, to mają kilka ładnych kościołów i że na pewno będzie mi tu dobrze” (s. 188). No bo… czyż może być komuś źle w miasteczku, w którym jest „kilka ładnych kościołów”?
A to nie koniec atrakcji. Sebastian mieszka „na górce, jakiś kilometr od centrum miasta. Po drodze mija się kilka kościołów, nowy wiadukt nad autostradą [chodzi zapewne o obwodnicę – przyp. T. Z.] i skrzyżowanie drogi do Tarnowa” (s. 191). Cóż za widoki się stamtąd rozciągają! Nasz bohater, pomagając gospodarzowi naprawić antenę TV, wdrapuje się na dach, a tam…wyrywa mu się z ust spontaniczny okrzyk zachwytu: „Kurwa. Władek krzyczy coś z dołu, ale nic nie rozumiem. Widać stąd całą Bochnię. Ja pierdolę. Czuję się jak królowa Elżbieta” (s. 192).
"Kurwa. Władek krzyczy coś z dołu, ale nic nie rozumiem. Widać stąd całą Bochnię. Ja pierdolę. Czuję się jak królowa Elżbieta”.
Cała Bochnia u stóp! Jak królowa Elżbieta! I pomyśleć, że są tu ludzie niedoceniający swego szczęścia:
[…] na schodach do piwnicy siedzi sąsiad i jara tanią fajkę. Kiedy mówię mu dzień dobry, facet zagaduje. Pyta skąd jestem i po chuj sprowadziłem się do Bochni. Nie może uwierzyć, że Angol przyjechał, żeby mieszkać w Polsce, przecież to na wyspach jest ziemia obiecana. On sam próbował wyjechać, wyrwać się z Bochni ale mu się nie udało (s. 210).
Podobnie jak niejakiemu „Krisowi”, który „gada coś, że chce wyjechać do Irlandii i pyta, czy nie mógłbym mu tam załatwić jakiejś dobrej roboty” (s. 216). Ech… „Cudze chwalicie, swego nie znacie”.
Choć w Bochni nie brak „ładnych kościołów”, nasz bohater nie wydaje się szczególnie zainteresowany ich ofertą duchową i zdecydowanie preferuje inne przybytki: „W Bochni jest kilka pubów, jednym z bardziej popularnych jest Drink Bar, niedaleko Rynku. Można tam niedrogo walnąć sobie i spotkać całkiem ciekawych ludzi” (s. 200). Przypomina się tu trochę relacja Samuela Bredetzky’ego, który w Bochni, „pięknie i urokliwie położonym miasteczku”, też dostrzegł „wielu cywilizowanych ludzi”:
http://www.saldebochegna.net/p/bochnia-i-europa-i-samuel-bredetzky.html
Wróćmy jednak do Sebastiana spędzającego miło czas w bocheńskim Drink Barze:
Zza baru przygląda się nam ciekawy koleś, barman w czarnych ciuchach, srebrze sygnetów i bransolet, z twarzą zapudrowaną na biało, w czerwonych szkłach kontaktowych. Jakby nie był wygolony po bokach, to wyglądałby jak Marilyn Manson. Facet wyciera kieliszki i gapi się na nas, jak gadamy o czeskich Kozakach i życiu rodzinnym Polsce (s. 200 n.).
Uwiecznienia w powieści doczekała się także „piwniczna pizzeria na rogu Rynku” (?):
Nawet niedrogo tu mają. W całej knajpie jest raczej ciemno, a na ścianach wiszą stare wojenne sprzęty: hełmy, tarcze i stalowe kule na łańcuchu z trzymadełkiem. Przy wejściu stoi stół do piłkarzyków, a w sali z tyłu bilard. Wyciągam notes i zaczynam po swojemu coś skrobać, a grupa dresów gapi się na mnie, jakby chcieli mi wpieprzyć. Z głośników leci chujowa nuta jakiegoś polskiego transu. Przesiadam się do cichszego kąta. Lubię muzę z ostrą elektroniką, ale ten rozmamłany, nijaki, schizująco-transujący pop jest nie do zniesienia. No, ale pizzę dają niezłą. Solidnie nażarty turlam się do pracy (s. 205 n.).
Gorzej jest z handlem. Tu doświadczenia bohatera nie zawsze bywają zachęcające. Po przeprowadzce na ul. Kolejową odkrywa on mianowicie gdzieś w pobliżu „mały spożywczy”, ale „facet, który tam obsługuje, grzebie w pieczywie i podaje je rękami. Jak to sobie przypominam to odechciewa mi się jeść. Wpycham rogal na siłę, przekonując się, że trochę bakterii nie zaszkodzi. Mam tylko nadzieję, że gościu myje ręce po sikaniu” (s. 206).
Poza tym jednak z higieną nie jest w Bochni tak źle: „Perony w Bochni są dużo czystsze niż na przykład w Katowicach” (s. 212).
Sebastian lubi też popływać, a jego opis bocheńskiego basenu mógłby temu ostatniemu posłużyć za reklamę jego usług – może z wyjątkiem ostatniego zdania:
Budynek basenu w Bochni wygląda jak długi kremowy kloc z krętą rurą zjeżdżalni na górze. Chodzę pływać prawie codziennie. Za każdym razem zasuwam przez dobrą godzinę wzdłuż toru, Fiona często pływa ze mną. Laska uwielbia mnie ochlapywać, kiedy się zatrzymuję żeby odpocząć. Basen jest dla mnie jak azyl, mogę tu jak nigdzie, tarzać się w beztrosce i nie myśleć o przyszłości. Tylko chlor działa trochę jak psychiatra – wżera mi się w dziąsła i nie pozwala zupełnie zapomnieć (s. 190).
Jest oczywiście i o kopalni:
Nauczyciele mają dziś wolne, bo niedługo Wszystkich Świętych. […] W centrum obczajam, że kopalnia soli jest otwarta. […] Kupuję bilet […] i wypożyczam angielski audioprzewodnik. Bocheńska kopalnia nazywa się Sutoris i podobno to tutaj mieści się jedyny na świecie kościół z torami kolejowymi pośrodku. Zjeżdżam pod ziemię z polską grupą zwiedzających, a że mój audioprzewodnik działa mi na nerwy, to wyłączam gówno i słucham bladego gościa w plastikowym kasku. Nawet co nieco kumam z tego co mówi, a szczegóły sprawdzę sobie później w Wikipedii. W jednym z korytarzy czubkiem języka polizuję ścianę – obrzydlistwo. Cały podziemny labirynt wyrąbany jest w soli, tak samo jak wszystkie rzeźby i pomieszczenia. Przejeżdżam kolejką przez kościół, a potem przyglądam się obrazkom z więźniami. Kiedy kopalnia jeszcze działała wykorzystywali tu więźniów jako żywe pochodnie, do wykrywania zagrożeń metanem. W jednym miejscu korytarz się kończy i zaczyna się stroma zjeżdżalnia. Dzieci z grupy rzucają się jako pierwsze i z wrzaskiem zasuwają dół. Ja mam zjechać po nich. Siadam na filcowej macie i puszczam się, ale tarcie na dziurach maty jest za duże i muszę odpychać nogami. Strasznie się ślimaczę, a dzieci na dole chichrają się ze mnie (s. 211 n.).
Pobyt w Bochni pozwala Sebastianowi rozsmakować się w polskiej obyczajowości:
Chociaż ludzie są [w Polsce] świadomi dnia swoich urodzin to nie obchodzą ich jakoś szczególnie. W zamian mają coś o nazwie imieniny. Na każdy dzień roku przypada inne imię. Na przykład każdy Adolf ma swoje święto dziewiętnastego kwietnia, a Blizborowie imprezują dwunastego marca. Imieniny Joanny są dwudziestego pierwsze go sierpnia. Ten dzień nie ma nic wspólnego z urodzinami i starzeniem się. Fajne jest to, że w tym samym dniu w całej Polsce ludzie o takim samym imieniu mają swoje święto, dostają prezenty i urządzają imprezy. Właśnie takie smaczki uwielbiam w tym kraju. Mają tu po prostu tradycje inne niż u mnie w Anglii i to jest jeden z powodów, dlaczego chciałem osiąść zagranicą: żeby móc doświadczać tych różnic (s. 204).
Inność zwykle bywa atrakcyjna. Jak słychać, w Polsce z kolei coraz częściej świętuje się właśnie urodziny – jako dzień bardziej osobisty, związany z indywidualną biografią, nie zaś z mniej lub bardziej przypadkowo wybranym kościelnym „patronem”.
Spore wrażenie robi też na młodym Angliku sposób, w jaki w Polsce obchodzi się dzień Wszystkich Świętych. Sebastian wraz z koleżankami wybiera się na bocheński cmentarz, a tam:
Nigdy czegoś takiego nie widziałem: każdy grób pokryty jest różnokolorowymi świeczkami, ich płomienie chwieją się mocno na wietrze, ale nie gasną. Świat wgląda jakby był do góry nogami – światło ziemi oświeca czarne niebo i gwiazdy. To zdecydowanie jedno z najdziwniejszych miejsc, w jakich kiedykolwiek mieszkałem (s. 215).
Co prawda dłuższe przebywanie w małych miastach ma też swoje „plusy ujemne”: jest się wciąż na widoku, co wymusza narzucenie sobie pewnej samodyscypliny:
Około północy odczepia się Steph, a Wiola mówi, że jestem podstępny. Rozmawiamy o życiu w Bochni. Jej zdaniem, jeśli dalej będę tak tankował, to całe miasto uzna mnie za pijaka i już do końca będzie o mnie krążyła taka opinia (s. 217).
Ale Sebastian nie bardzo się przejmuje tą przestrogą: „Nie wierzę – mówię i kupuję zestaw wściekłych” (tamże). I czyni chyba słusznie, nie przywiązując nadmiernej wagi do takich opinii o Bochni. W końcu, jak stwierdza agentka nieruchomości, u której Sebastian szuka dla siebie domu, Bochnia „staje się coraz popularniejszym satelitą Krakowa, ludzie masowo się tu przesiedlają” (s. 233).
Niezłomnie trwa w takim zamiarze i Sebastian, a utwierdzają go w tym wciąż nowe zapierające dech w piersi panoramy miasta i skojarzenia, jakie w nim ono niezmiennie wzbudza:
Zamawiam kawę i wychodzę na taras skąd na miasto otwiera się nawet niezły widok. Przez chwilę wyobrażam sobie siebie w polskiej wersji knajpy RR Diner z Miasteczka Twin Peaks. To dzięki tej obsesji ciągle mam nadzieję, że Bochnia to właśnie miejsce dla mnie. Za każdym razem, kiedy zaczną mnie ogarniać tego typu wątpliwości, będę je egzorcyzmował zaklęciem: „Ogniu, krocz ze mną! (s. 192).
Czy gdyby nie Daniel Emmerson i jego powieść wpadlibyśmy na to, że Bochnia może być „polskim Twin Peaks”? Wątpliwe. Ale skoro już ktoś nam to szczęśliwie uświadomił, to może warto pójść tym tropem? I stworzyć powieść albo jeszcze lepiej: serial, który rozsławiłby nasze miasteczko – jeśli na nie na cały świat, to przynajmniej na cały kraj. Byle nie skończyło się na produkcji równie naiwnej jak sandomierski Ojciec Mateusz, nieporadna pieśń pochwalna na cześć polskiego duchowieństwa i polskiej policji, odśpiewywana na melodię pradawnej „powieści milicyjnej”, wyśmianej przez Stanisława Barańczaka przed bez mała półwieczem – najwyraźniej nieskutecznie. Nie, Bochnia zasługuje na coś lepszego! Zasługuje na swojego Marka Frosta i swojego Davida Lyncha. Którzy zajrzeliby do wnętrza tajemniczych starych domów w zarośniętych gęsto ogrodach, o których tyle pisali przejeżdżający tędy cudzoziemcy.
http://www.saldebochegna.net/p/bochnia-i-europa-ii-bochnia-w-zapiskach.html
Prześwietlili najskrytsze zakamarki serc i umysłów bochnianek i bochnian przemierzających „elegancki plac Rynku”, „ciekawych ludzi” wypełniających Drink Bar, „piwniczną pizzerię na rogu Rynku” i „parę ładnych kościołów”.
Albo jeszcze lepiej: może zawitaliby do Bochni Neal Purvis i Cary Joji Fukunaga, by tu nakręcić nowego Bonda? Wyobrażacie sobie tę bocheńską pogoń samochodowo-motocyklową: najpierw Trzeciego Maja, potem motocykl wspina się schodami przy Zaułku św. Mikołaja, a naprzeciw kościoła zajeżdża mu drogę samochód, więc motocyklista wykonuje gwałtowny zwrot, pędzi w górę Gołębią, mija Liceum, Bursę, potem na złamanie karku Stasiaka, dalej Oracką, Czackiego i Bernardyńską pod prąd ku farze, a tam akurat procesja. Nie wyszłoby gorzej niż we włoskiej Materze.
https://www.youtube.com/watch?v=pr3NuJ04LWk&ab_channel=ABEDITZ
W ostateczności można by nakręcić jakiegoś Bonda „na skalę naszych możliwości”, Przygody Agenta Tomka czy coś w tym stylu. Ważne, by nie zabrakło pisku opon i serii z pistoletów maszynowych.
Daniel Emmerson przetarł szlak. Teraz pora na kolejnych odkrywców. Bochni się to „po prostu należy”.
Daniel Emmerson, Którędy, przeł. Marcin Ostrouch, Wydawnictwo Skrzat 2008, s. 264.
Komentarze
Prześlij komentarz