Bochnia w literaturze I: Profesorowa Szczupaczyńska w Bochni. Fragment powieści "Tajemnica domu Helclów" i wywiad z Autorami
Poniższy fragment pochodzi z powieści Maryli Szymiczkowej Tajemnica domu Helclów, wydanej przez Znak w 2015 roku (ss. 168–173). Za pseudonimem autorki kryją się Jacek Dehnel, jeden z najwybitniejszych współczesnych pisarzy polskich, autor m. in. Lali (2006), i Piotr Tarczyński. pisarz, tłumacz, amerykanista i politolog. Tajemnica domu Helclów była pierwszą z – na razie – czteroczęściowego cyklu powieści o przygodach Zofii Szczupaczyńskiej, żony profesora UJ, która – za sprawa rozmaitych dziwnych przypadków – staje się uczestniczką dochodzeń w budzących sensację sprawach kryminalnych. W pierwszej części cyklu profesorowa próbuje rozwikłać zagadkę tajemniczego zabójstwa w krakowskim Domu Helclów, a jeden z tropów prowadzi ją właśnie do Bochni.
Mieszczaństwo krakowskie przyzwyczajone było do zaduchu, ba, wzrastało w
nim, rozwijało się i marło, ale zaduch panujący w wagonie drugiej klasy pociągu
na linii Cesarsko-Królewskiej Prywatnej Kolei Galicyjskiej imienia Karola
Ludwika był nie do wytrzymania nawet dla kobiety bywałej w najbardziej
zatęchłych salonach, które ostatni raz wietrzono za czasów reform józefińskich.
Mieszały się tu odory przepoconych wełen, ciał męskich i kobiecych, środków na
mole, którymi przesiąkły wyjęte właśnie z szaf zimowe futra, dań pożartych w
dworcowym bufecie, upchanego po sakwojażach prowiantu i dymu węglowego,
owiewającego cały pociąg.
Dworzec w Bochni, niewielki, acz schludny, wyglądał jak wiele innych: dwa
piętrowe budyneczki, połączone parterową poczekalnią. Od strony torów jednak na
całej długości poczekalni rozciągała się wysoka wiata, wsparta na kilkunastu
drewnianych arkadach, to szerszych, to węższych – w dole balustrada, na górze
sterczące bączki i, ponad wyjściem na tory, strojny szczyt z napisem
BOCHNIA. Wszystko to wycinane w drobne ażury, wzorki koronkowe, sprawiało
wrażenie czegoś pomiędzy alpejskim pensjonatem a mauretańskim dziedzińcem.
Dalej było już tylko gorzej, nie Alpy, nie Alhambra, ale zapyziałość
galicyjska. Wyminąwszy paru rozdyskutowanych Żydów, a także kilku obdartych
tragarzy, którym garstka podróżnych z Krakowa nie zapewniła żadnego zarobku,
profesorowa wsiadła do mocno sfatygowanej dorożki i kazała się zawieźć na
rynek. Wszystkie niemal domy przedstawiały obraz nędzy i rozpaczy – wiele z
nich nie różniło się zbytnio od wiejskich chałup: niskie, ledwo od ziemi
odrosłe, z drewnianymi ganeczkami siodłatymi ze starości dachami, krytymi
zbutwiałym gontem albo byle jaką blachą. Sponad nich tu i tam wystawały wieżyce
szybów z metalowymi kołami, było to w końcu miasto kopalniane, jednak bliżej
tylko błoto i rozpad.
Pół biedy, jak spod odpadających tynków wyglądały cegły, częściej były to
trzciny zlepione gliną, a pod nimi – drewniane belki. Po ogródkach na drzewach
wisiały jeszcze resztki późnych jabłek, tu i tam widać było jakąś zmurszałą
balustradę, zwieszoną z zawiasu jedną luźną okiennicę, nad niskimi drzwiami
sklepów małe szyldy, krzywo wymalowane przez wędrownych pacykarzy.
Całe szczęście, że był wtorek, a dzień handlowy w Bochni przypadał w
czwartki – pomyślała profesorowa – bo dwa dni później miejscowa bieda
spotęgowałaby się jeszcze o biedę przyjezdną: dziadów proszalnych, żydowskich
gałganiarzy, chłopów z okolicznych wiosek, którym sił starczało tylko na
dojechanie tutaj, sprzedanie tego, co tam mieli do sprzedania, i przepicie
pieniędzy w szynku. Rynek był wielkim klepiskiem z wystającą ze środka kolumną,
na której stała koślawa święta figura... – nie, jak się okazało po bliższej inspekcji
przez lorgnon, był to jednak koślawy król Kazimierz Wielki. Dookoła
najpocześniejsze pewnie budowle Bochni: kościół z obrzydliwą drewnianą
dzwonnicą, istną psią budą, jakie ostały się tylko po najbiedniejszych
wioskach, dalej starostwo nakryte łamanym dachem, wyglądające jak synagoga, i
domy: piętrowe, ba, dwupiętrowe nawet.

Był to sklep kolonialny podobny do wszystkich innych, tylko mniej niż
krakowskie okazały: ciemne meble, słoje z karmelkami, beczułki rodzynek i
daktyli, głowy cukru ustawione równo na półkach. Rozglądała się, czekając, aż
zajmie się nią rosła jejmość za ladą, niechybnie pani Urbańska, twardą ręką
trzymająca i sam sklep, i Urbańskiego. Jeśli w ogóle Urbański jeszcze żyje,
zamiast grzecznie umrzeć i oddać wdowie firmę w całkowity zarząd.
— Pani szanowna tu przejazdem czy na dłużej? — zapytała w końcu.
— Ja? Ach, przyjechałam kupić soli u jej źródeł. Lubię to, co w
najlepszym gatunku, a między Bochnią a Krakowem wiele się z nią może zdarzyć.
Tu coś dosypią, tam odsypią...
Urbańska przytaknęła ze zrozumieniem.
— I jak pani Bochnię znajduje? — Po czym, nie dając jej dojść do słowa,
uśmiechnęła się szeroko i zaczęła tokować: Piękna ta nasza Bochnia, nieprawdaż?
Odkąd kolej przyszła, a to już ze trzydzieści lat będzie, to tyle bogactwa!
Figuręśmy piękną postawili, król Kazimierz, sam Matejko rysował...
– Matejko? Proszę, proszę — pokiwała głową profesorowa, dodając w duchu,
że i mistrzowi czasem ręka się omsknie.
— ...szkoły jakie wielkie, nowiusieńkie, ledwo oddane do użytku, jedna
dla chłopców, druga, św. Kingi, dla dziewcząt we Wiedniu projektowana. A raptem
trzy dni temu była uroczystość, otwarto nową radę powiatową... architekt z
Krakowa... ksiądz kanonik Wąsikiewicz święcił, ksiądz kanonik Lipiński mszę
odprawił, na mszy cała rada, urzędnicy wszyscy, wszyscy, ca-ła Boch-nia! Uczta
na sześćdziesiąt osób, prezes wznosił toast za Najjaśniejszego Pana, za księdza
biskupa tarnowskiego... – Urbańska prawie dech straciła, ale profesorowa
cierpliwie dawała się jej wygadać, skubała tylko palec rękawiczki. I
towarzystwo śpiewacze mamy. „Lutnia” się
nazywa, — bardzo pięknie, mąż należy, śpiewa, aż miło... i „Sokoły” jeszcze, właśnie oddział cyklistów otworzyli.
Tak, proszę się nie dziwić, docierają tu wszelkie nowinki – aż pokraśniała z
radości – nawet bicykle! pani myśli –
nachyliła się – że my tu, na prowincji, nic nie wiemy, ale przecież bywamy w
Krakowie, bywamy, ja się nawet do teatru wybieram…
– …byłam na otwarciu — nie mogła się opanować Szczupaczyńska – wprawdzie
nie chciałam iść, nie lubię tłoku na premierach, ale hrabina Żeleńska,
serdeczna moja przyjaciółka, bardzo nalegała, żebym sprawiła jej tę przyjemność
i towarzyszyła w loży. Wstęp pana Asnyka wielce poetyczny.
Na to nie było jak odpowiedzieć, hrabina i otwarcie nowego teatru biły
wszystkie karty, nawet nową radę powiatową.
– …śliczne miasteczko — dokończyła tylko Urbańska na wydechu, jakby
powietrze z niej całkiem uszło.
— Z hrabiną Żeleńską organizujemy właśnie loterię na rzecz dzieci
skrofulicznych, rezyduje od niedawna w Domu Helclów... w tych najlepszych, rzecz jasna, pokojach.
Zresztą mieszka tam chyba i pani krajanka, pani Mohrowa. . .
— Mohrowa, wdowa po sędzim Mohrze, znam, znam.
— ...a raczej znała pani. Nie żyje, biedactwo.
— Nie żyje? Ha — zauważyła filozoficznie kupcowa — stara była, to i
umarła.
– Miała tu, jak się zdaje, kamienicę?
– A miała. Tam o — skinęła głową w bliżej nieokreślonym kierunku – po
mężu jeszcze, bo on bochniak jak się patrzy, ważna figura, sędzia w Bielsku,
potem w Krakowie... No, ale to już parę lat, jak go nie ma... jego rodzice
jeszcze leżą na Orackiej, u nas, no ale on to już, wiadomo… panisko na Rakowicach,
z rodziną żony — dodała, krzywiąc się na taką zdradę małej ojczyzny.
— Pani Fikalska też w Krakowie czy mąż ją tu pochował? — Nie, gdzieżby,
mąż zmarł przed nią. O, jeszcze przed moimi teściami, będzie ze trzydzieści
lat.
Szczupaczyńska się żachnęła:
— Gdzież zmarł, kiedy żyje. Alfons Fikalski.
— A nie, młody pan Fikalski to miewa się ponoć znakomicie — syknęła — jak
pączek w maśle. Ale o jego żonie nie da się tego powiedzieć.
— No właśnie, o nią pytałam. Od dawna nie żyje?
Urbańska wzięła się pod boki.
— Jak nie żyje, skoro żyje? — huknęła — a w domu na Solnej to kto niby
leży? Choć po prawdzie ja wiem, co to za życie: sama, zamknięta w pokoju,
przywiązana do łóżka, wydziera się tylko czasami tak, że się po całej ulicy
niesie. Wszystko przez niego. Nie słyszała pani? — w oku Urbańskiej zapalił się
ognik ekscytacji — nie? On babiarz był, tfu. I utracjusz. Ona z dobrej rodziny,
sklep mieli, dom narożny, wniosła mu to w posagu, bo jedynaczka, a Fikalski...
cóż Fikalski, bawidamek taki. Bal zorganizuje, kotyliona i mazura z figurami
poprowadzi, w karcięta pogra. Półtora roku mu to zajęło. Osiemnaście miesięcy
łupnęła pięścią w kontuar, a pięść miała co się zowie; kontuar zresztą też
masywny. — Przepuścił cały posag. Towary, sklep, dom. Jeszcze z długami został.
Jej rodzice, co myśleli spokojnie dożyć
swoich dni pod własnym dachem, mieszkali potem kątem u jakichś
krewnych w Opatowie. I oszalała dziewczyna. Oszalała Fikalska, w głowie jej się
pomieszało do cna. Leży i krzyczy. Jak pani pójdzie tam, na Solną, pod dom jej
kuzynów, to usłyszy czasem.
— I co takiego krzyczy?
— Nic takiego. Po swojemu coś, po żadnemu, bełkoce. Czasem śpiewa, to
znaczy mówią, że śpiewa, ale po mojemu to ryczy jak zwierzę jakieś. A co z nią
teraz będzie, jak pani Mohrowa nie żyje...
– Co ma do tego pani Mohrowa?
– Mówią – sklepikarka pochyliła się znów konfidencjonalnie nad kontuarem
— że to nie proboszcz wcale łoży na opiekę nad nią, że to Mohrowa płaciła. Bo
rodziców Fikalskiej znała i lubiła, sędzia Mohr mieszkał z nimi drzwi w drzwi,
dwóch sąsiednich domach, i kiedy dowiedziała się, że tamci oboje pomarli w
Opatowie, to postanowiła się zaopiekować nieszczęsną. Niby tam na niczym jej
nie zbywa — wzruszyła ramionami — ale i tak z tego wszystkiego postarzała się,
ponoć wygląda jak stara kobieta. Siwa, skołtuniona...
— ...a pan Fikalski kwitnie.
— Kwitnie? — łupnęła znów pięścią w kontuar Urbańska, aż w słojach z
karmelkami i cukierkami ślazowymi na gardło zabrzęczały szklane pokrywki. — Nie
ma sprawiedliwości na tym świecie.
— Może i nie ma — mruknęła Szczupaczyńska trochę do niej, a trochę do
siebie — a może ktoś usiłował ją sprowadzić i przypłacił to życiem... Cóż, my
tu mile czas pędzimy, a ja przecież po sprawunki. Sól bocheńską,
najprawdziwszą, u pani kupię?
— Najprawdziwszą — tym razem Urbańska uderzyła się w piersi, ale
i te miała masywne jak kontuar, więc krzywdy sobie nie zrobiła.
Wywiad z Jackiem
Dehnelem i Piotrem Tarczyńskim
Dla
każdego bochnianina (w samej Bochni mówi się raczej „bochniaka”) ten fragment
to kąsek bardzo smakowity. Wrażenie robi przy tym – jak zawsze u Panów –
plastyczność i precyzja opisu. Dzisiejszy dworzec jest piętrowy, ale pani
Szczupaczyńska widzi jeszcze „dwa piętrowe budyneczki, połączone parterową
poczekalnią”. Domyślam się, że znane było Panom to zdjęcie przedstawiające
dworzec.
Ale
pytanie najważniejsze to oczywiście: Co właściwie sprawiło, że kazali Panowie
Profesorowej udać się akurat do Bochni, a nie na przykład do Brzeska czy
Tarnowa?
Trudno powiedzieć po tylu latach od napisania tekstu, co akurat o tym zadecydowało – przeglądanie rozkładu jazdy kolei z tamtych czasów? Znajomość – bardzo pobieżna, ale jednak – miasta i to, że z uwagi na historię jest bardziej rozpoznawalne, niż inne dookoła? Nie pamiętam, czy robiliśmy wówczas jakiś casting, czy porównywaliśmy materiały ikonograficzne, a na przykład?
Ale potem
wychodzą takie szczegóły, jak z dworcem, o których się oczywiście z początku
nie myśli. Bo nagle się okazuje, że Zofia musi tam przyjechać na dworzec – ale
że ten dworzec nie istnieje. Obecny, choć stary, powstał w początkach XX wieku,
a rzecz się dzieje dekadę wcześniej. I zaczyna się poszukiwanie zdjęcia,
pocztówki, rysunku, ryciny, czegokolwiek. Przy czym to się bardzo zmienia,
zasoby internetowe stale rosną, mnóstwo rzeczy jest digitalizowanych i
udostępnianych. Teraz znaleźliśmy tę fotografię w minutę, ale wtedy Jacek
szukał jej z godzinę, aż znalazł na stronce jakiegoś kolekcjonera czy miłośnika
historii kolei. I dzięki temu mogliśmy napisać o tym fantazyjnym skrzyżowaniu
architektury alpejskiej i mauretańskiej.
Obraz
Bochni, jaki Panowie roztaczają, jest mało krzepiący, ale chyba nieodległy od
rzeczywistego. W opisach miasta z XIX wieku powtarza się jak refren wzmianka o
wszechobecnym błocie, widocznym także na zachowanych fotografiach. Jedyne, co
mnie zdziwiło, to ta nieszczęsna „obrzydliwa drewniana dzwonnica, istna psia
buda, jakie ostały się tylko po najbiedniejszych wioskach”. W rzeczywistości
była to prawdziwa perełka XVII-wiecznego budownictwa drewnianego, jedyna ponoć
tego typu konstrukcja, podpisana przez budowniczego, niejakiego „Andreasa
Palicza”. Pamiętam z dzieciństwa piękny dźwięk zawieszonego w niej dzwonu.
Niestety spłonęła w 1987 roku. Obecna rekonstrukcja to atrapa, dzwonu w niej
już nie ma. Poza tym wszystko się zgadza, nawet czwartek jako dzień targowy,
tradycja do dziś zachowana. Zapewne
korzystali Panowie z jakichś relacji współczesnych. A może byli też Panowie kiedyś w Bochni?
Owszem byliśmy, mieliśmy tam spotkania autorskie – Jacek już dawniej, w bibliotece, w 2008 roku, a po wydaniu „Tajemnicy Domu Helclów” przyjechaliśmy na spotkanie zorganizowane przez miejscowych społeczników.
Cóż, tak się
składa, że portretujemy świat, w którym panuje wiele opinii, z którymi się osobiście
nie zgadzamy; można nawet powiedzieć, że portretowanie (i zarazem piętnowanie)
rozmaitych oburzających aspektów ówczesnego życia i poglądów jest jednym z
naczelnych motorów całego cyklu. Przy czym czasem są to opinie wyrażane
bezpośrednio przez bohaterów, tam gdzie coś mówią lub myślą „na głos”, o czym
dowiaduje się czytelnik, ale czasem ich myśli przechodzą do głównej narracji.
Fragment, o którym mowa, jest wzięty z takiego właśnie wewnętrznego monologu
profesorowej – a jej, krakowskiej mieszczce z II połowy XIX wieku, budownictwo
drewniane kojarzyło się z zacofaniem i biedą. Zabytkiem mogła być dla niej z
pewnością wawelska katedra, murowana, imponująca, a nie jakaś „drewniana buda”.
Ale nie jest to jedyny pogląd Zofii, z którym się nie zgadzamy.
Zresztą nie
ma się co dziwić, że Bochnia wyglądała biednie: tak wyglądała bez mała cała
Galicja, jeśli nie liczyć lepszych dzielnicy największych miast. Musimy sobie
uświadomić, że jeszcze w międzywojniu, czyli epokę później, na 1,4 mln budynków
w II RP 1,1 mln to były budynki drewniane. Tak po prostu wtedy wyglądało życie.
Jest szansa, że Profesorowa Szczupaczyńska znowu kiedyś zawita do Bochni?
Niewykluczone, choć ciekawych miejscowości w Małopolsce jest jednak całkiem sporo. Jeśli będziemy Zofię wysyłać w podróże, to z pewnością do Zakopanego, a potem do Wiednia i Wenecji. Ale musimy to sobie – i, przede wszystkim, czytelnikom – dawkować, bo cały cykl o profesorowej jest jednak przede wszystkim cyklem krakowskim.
Za to
Cikowicach pod Bochnią zawiązuje się akcja „Ale z naszymi umarłymi”, powieści
Jacka (ale według pomysłu Piotra), opowiadającej o inwazji zombich. Pierwsze
polskie zombie wstają właśnie na cmentarzu w Cikowicach i jego dłuższy opis
zajmuje poczesne miejsce w początkowych rozdziałach powieści.
Komentarze
Prześlij komentarz