Recenzje I: Kapsuła czasu. Janusz Paprota, "Bochnia. Podróż przez dzieje"

 




Bochnia. Podróż przez dzieje Janusza Paproty to niewątpliwie najważniejsze od długiego czasu bocheńskie wydarzenie edytorskie. Porównywalne ze wznowieniem przed kilku laty znakomitego Przewodnika Jana Flaszy, a przede wszystkim z Bochnia. Dzieje miasta i regionu, obszernej pracy zbiorowej pod redakcją Feliksa Kiryka i Zygmunta Ruty, która ukazała się 43 lata temu, w 1980 roku –  nawet na okładkach obu książek znalazła się ta sama rycina, XIX-wieczna litografia Carla Bernda, przedstawiająca panoramę Bochni. (Jest zresztą swoistym paradoksem, że to właśnie ta rycina tak zrosła się z ikonografią miasta, w którego dziejach Bernd odegrał rolę co najmniej dwuznaczną, o czym pisze i Paprota [s. 295]). Łącznikiem między tymi dwiema publikacjami jest przy tym sam autor Podróży, który był uczniem i magistrantem prof. Kiryka. W istocie jednak związek między obu tymi wydawnictwami ma charakter dość – jeśli wolno się tak wyrazić – dialektyczny, a ich wzajemne przeciwieństwa dają się tu i ówdzie zsyntetyzować w sposób co najmniej intrygujący.

 

Powieść czy esej?

 

W materiałach promocyjnych Wydawnictwo Regis Anity i Pawła Bielaków z Łapczycy zapowiada Podróż przez dzieje jako  „książkę historyczną, która czyta się jak powieść”.

https://www.wydawnictwo-regis.pl/lorem-ipsum-3/

Nie jestem pewien, czy to porównanie najtrafniejsze. Z powieściami bywa różnie: James Joyce nie czyta się równie gładko jak Agatha Christie. A i poszukiwanie wiedzy historycznej w utworach beletrystycznych obarczone bywa pewnym ryzykiem, o czym od z górą wieku przekonują się kolejne pokolenia Polaków, delektujące się lekturą pisanych „ku pokrzepieniu serc” dzieł Mistrza Henryka. Bliższe prawdy byłoby chyba stwierdzenie, że Janusz Paprota ofiarował bochnianom zbiór całkiem wysokiej klasy esejów historycznych. To zresztą odróżnia jego książkę od Dziejów miasta i regionu, profesorskiej pracy zbiorowej, obudowanej solidnym „aparatem naukowym”, ale też – przynajmniej miejscami – nie całkiem wolnej od klasycznej  „ględźby uniwersyteckiej”, wystawiającej cierpliwość i uwagę czytelnika na niejedną trudną próbę. 

Paprota obrał zupełnie inną drogę: drogę szkicu historycznego, czyli właśnie: eseju. To wybór odważny – w recenzjach prac naukowych, np. doktoratów, stwierdzenie, że autor posługuje się „językiem eseistycznym”, rzadko bywa komplementem, częściej raczej oskarżeniem niemal o zbrodnię przeciwko nauce i jej „metodologii”. Tak się jednak dziwnie składa, że dzieła z założenia „naukowe”, pisane według określonej „metody”, udające „obiektywizm”, szybko popadają w zapomnienie. Kto jeszcze dziś przegryza się z mozołem przez monumentalną czterotomową Historię Polski krakowskich „czworaczków”? Tymczasem eseistyka Pawła Jasienicy to wciąż evergreen i takim evergreenem pozostanie pewnie jeszcze przez dziesięciolecia. Dzieje się tak zapewne dlatego, że język eseju to niejako naturalny język dyscyplin humanistycznych, niedyskwalifikujący wcale  dzieła, a wręcz przeciwnie, dodający mu walorów. Co więcej, eseistyczny charakter narracji bardziej wciąga czytelnika, pobudza go do myślenia,  czasem wreszcie prowokuje polemiczny sprzeciw, ale w tym akurat nie ma nic złego, bo spór i debata to naturalny żywioł wszelkiej aktywności intelektualnej. W pisarstwie Janusza Paproty, z zawodu nauczyciela historii, czuje się przy tym żyłkę pedagogiczną w najlepszym tego słowa sensie, świadomość, że wykładowca niewiele zdziała, jeśli słuchacza znudzi i zmęczy, dlatego winien łączyć bogactwo treści z komunikatywnością języka – i autorowi Podróży udaje się to zwykle znakomicie.

 

Obraz i słowo

 

Bardzo mocną stroną Podróży jest szata graficzna. I słusznie. W epoce ebooków i audiobooków książka tradycyjna, jeśli chce się przebić i zaistnieć na rynku, musi być także przedmiotem materialnym o pewnych walorach estetycznych. A Podróż przez dzieje takim przedmiotem jest: zakomponowana ze smakiem, bardzo starannie wydrukowana, na dobrym papierze i dobrą czcionką, co sprawia, że lektura nie męczy wzroku. Te jej zewnętrzne walory nie są bez znaczenia także dlatego, że poziom kultury edytorskiej to także jeden z mierników poziomu kultury w ogóle.

Znakomity jest dobór ilustracji. Co prawda niektóre, jak choćby reprodukcje z Codex Manesse czy Kodeksu Baltazara Behema z Ziemią Bocheńską wiążą się dość luźno, ale uzasadnienia dostarcza im fakt, że historia opowiadana przez Janusza Paprotę, to nie tylko dzieje wojen i książąt, ale także obraz życia codziennego w uniwersalnym krajobrazie średniowiecza – a z tej akurat epoki nie zachowała się wiele obrazów z Bochnią związanych bezpośrednio. Trochę tylko dziwi, że wśród reprodukcji ważnych dla Bochni dokumentów historycznych pominięto Ten Pierwszy, przywilej patriarchy jerozolimskiego Monachusa z 1198 roku, potwierdzający nadanie Sal de bochegna klasztorowi bożogrobców w Miechowie (wzmiankowany zresztą w kalendarium na s. 28). Może warto by też kiedyś wyjaśnić, dlaczego ów dar soli bocheńskiej musiał potwierdzać aż patriarcha Jerozolimy i dlaczego „bochegna” w owym dokumencie zapisano małą literą, a „Belobrese” (Białobrzeże) czy „Benganouo” (Bieganowo) dużą. Przy okazji: przekład przywileju można znaleźć tutaj:

http://1163.miech.pl/publikacje/przywilej-monachusa/ 

Zaskakuje mnogość ilustracji słabo znanych, pochodzących zwłaszcza ze zbiorów bocheńskiego Muzeum i kolekcji prywatnych, doskonale wprowadzających w „klimaty” opisywanego czasu, jak choćby obrazki z targów na Rynku i przy ul. Kazimierza (s. 431), widok pododdziałów niemieckich na bocheńskim Rynku we wrześniu 1939 roku (s. 475), czy grzęznący w błocie automobil na drodze między Łapczycą a Bochnią (s. 422). A do poważnego namysłu  nad meandrami naszych dziejów skłania zamieszczona na s. 469 fotografia przedstawiająca gen. Stanisława Maczka w nader dziwnych „okolicznościach przyrody” i jeszcze dziwniejszym towarzystwie.

Doskonałym pomysłem są „ciekawostki” rozrzucone na marginesach głównego tekstu. Na pierwszy rzut oka te krótkie szkice sprawiają wrażenie triku edytorskiego, mającego przyciągnąć publiczność preferującą teksty „lekkie, łatwe i przyjemne”, a przede wszystkim krótkie. Nic bardziej mylnego. Dobrano je bowiem bardzo przemyślnie, wedle sprawdzonej zasady: „szczegół powie więcej niż całość”. I tak jest rzeczywiście, a te anegdotki, choć skrzą się zwykle wysmakowaną ironią i humorem, opowiadają niekiedy historie wprawiające w pełną powagi zadumę. Bo ileż treści kryje choćby ta na s. 423, przypominająca, jak to w 1928 roku Rada Miejska przemianowała ul. „Bernardyńską” na „Józefa Piłsudskiego”. W czasach mojego dzieciństwa i młodości przemierzałem ją niemal codziennie w drodze do Szkoły Podstawowej nr 2 („Ćwiczeniówki”), a potem do Liceum. Ale wtedy nosiła ona imię… Bolesława Bieruta. Dziś to znów Bernardyńska. I niech tak już zostanie.

Wiadomość tej samej kategorii przynosi „ciekawostka” na s. 585: otóż jedna z bocheńskich szkół podstawowych, zwana potocznie „Barbarą”, wywodziła to imię od Barbary Radziwiłłówny, nie zaś od świętej Barbary, jak powszechnie sądzono – prawdę mówiąc, nie przypominam sobie, bym cokolwiek w tej materii sądził albo i nie sądził, choć jakiś czas pracowała  tam także moja Mama; mówiło się po prostu „Barbara” (podobnie jak „Kinga”) i tyle. Imię owej świętej szkoła otrzymała jednak ostatecznie i oficjalnie w 2000 roku. Signum temporis? Ale… Nie szukajmy dziury w całym. W końcu I LO wciąż jeszcze nosi imię „Kazimierza Wielkiego”, i to wcale nie świętego, jak to z erudycją i swadą opisuje Janusz Paprota na ss. 43–45.

Autor, Janusz Paprota, i wydawca, Paweł Bielak (fot. Wojciech Salamon)

Do melancholijnej nieco refleksji nad zmiennością „oblicza ziemi” – zwłaszcza „tej” – zachęca również opowieść zawarta w  innej z „ciekawostek” (s. 449). Otóż pomnik położony u zbiegu ulic Regis i Orackiej wzniesiono pierwotnie ku czci „Poległych za Wolność 1914–1920”. Władze komunistyczne przemianowały go na „pomnik milicjanta”, poświęcony pamięci funkcjonariuszy MO i UB zastrzelonych w marcu 1946 roku w zasadzce pod Łapanowem. Gdy kult „utrwalaczy władzy ludowej” stracił nieco  na rozmachu, „w specjalnie wykutej niszy [umieszczono tam] urnę z prochami ofiar Oświęcimia. Po jej sprofanowaniu przez nieznanych sprawców, w 1989 r., umieszczono kolejną urnę – tym razem z ziemią katyńską. Był to znak, że społeczeństwo ma już dość zakłamywania historii i chce przywrócenia pomnikowi pierwotnego wyglądu i znaczenia”. I tak się też stało, a obiekt ów mógłby z powodzeniem posłużyć za ilustrację aforyzmu Stanisława Jerzego Leca: „Burząc pomniki, oszczędzajcie cokoły. Zawsze mogą się przydać”. Monumenty, choć stawia się je zazwyczaj z solidnych materiałów, zbrojonego betonu i spiżu, okazują się zaskakująco nieodporne na wiatr dziejów, a posągi zgromadzone w parku pałacowym w Kozłówce mogłyby – w oczekiwaniu na nowych towarzyszy swojego zapomnienia – opowiedzieć o tym niejedną pouczającą historię.

Także kapitalna anegdotka o niefortunnej przygodzie przedwojennego proboszcza, ks. Kuca, świeżo upieczonego automobilisty, który biorąc z animuszem zakręt z Rynku w ówczesną ul. Kościelną, „z wielkim hukiem wjechał w drzwi wejściowe żydowskiego sklepu Schiffla” (s. 434), uważnemu czytelnikowi powie o ówczesnych obyczajach i stosunkach społecznych więcej niż całe tomy uczonych rozpraw socjologicznych.

 

Nie herosi garnki lepią

 

Wróćmy jednak do tekstu zasadniczego Podróży przez bocheńskie dzieje. W przedmowie autor zastrzega się skromnie, że „praca ta nie jest w żadnej mierze nową monografią miasta i regionu”, a co najwyżej „przyczynkiem do jej powstania w przyszłości” (s. 8). Rzeczywiście: Podróż  to zbiór „przyczynków”, jakby  punktowych powiększeń czy przybliżeń, ale  właśnie taka technika narracji doskonale współgra  z jej eseistycznym charakterem i językiem. Dziesięć rozdziałów książki, podzielonych na czterdzieści artykułów, układa się jednak w naturalny sposób w pewną bardzo spójną całość: czytelnik w istocie odbywa tytułową „podróż” szlakiem bocheńskiej historii od pradziejów przez średniowiecze, renesans, wieki XVII i XVIII, półtorawiecze  zaborów i powstań, lata Wielkiej Wojny, dwudziestolecie międzywojenne, kolejną wojnę światową i okupację niemiecką, czas „władzy ludowej” aż po lata niemal współczesne, a nadto co krok znajduje w tej opowieści zachętę do przemyśleń wybiegających daleko poza granice jego „małej ojczyzny”. Paprota niemało pisze, co naturalne, o dziejach – by tak rzecz nazwać – heroicznych Bochni i jej mieszkańców, opisując choćby szeroko ich udział w powstaniach, zwłaszcza styczniowym. Także tu owa technika „punktowych powiększeń”  pozwala czasem wydobyć niebanalny szczegół, jak choćby losy Juliana Wojczyńskiego, który po upadku powstania zawędrował aż do Meksyku, gdzie służył czas jakiś w wojskach arcyksięcia Maksymiliana Habsurga (s. 329). Zarazem sporo uwagi –  i to wielka zaleta książki – autor, najwyraźniej inspirujący się tradycją sławnej „szkoły Annales”, poświęca życiu codziennemu bochnian, i to nie tylko „garncarzy, rolników i kupców” (s. 177 nn.), lecz także „złoczyńców, czarownic i dziewek wszetecznych” (s. 248 nn.). Nie pomija też frapujących dziejów przemysłowych i technicznych miasta, historii przebiegającej przez nie linii kolejowej, „pierwszych samochodów, wodociągów i fotografii”, ilustrując je kapitalnym zdjęciami, np. omnibusu kursującego na początku XX wieku z Bochni do Wiśnicza (s. 345). Te barwne opisy – wyczuwa się to natychmiast – opierają się przy tym na solidnych kwerendach archiwalnych, szkoda więc może, że autor i wydawca zrezygnowali z zamieszczenia przypisów, które pozwoliłyby lepiej docenić nie tylko talent popularyzatora, ale i trud badacza. Sporo uroku ma też rozdział poświęcony zgrzebnej codzienności czasów PRL, znakomicie zilustrowany – już historycznymi! – fotografiami z epoki, między innymi, na s. 576, smutnym widokiem zgliszcz sławnej XVI-wiecznej dzwonnicy przy kościele św. Mikołaja, która  spłonęła w październiku 1987 roku – dobrze skądinąd, że Paprota, choć wspomina o „niewyjaśnionych do dzisiaj okolicznościach” pożaru, nie powtarza kolportowanej niegdyś z uporem nonsensownej pogłoski, jakoby ów pożar był dziełem ówczesnej SB.

W nieco mniejszej mierze uwagę autora zajmują dzieje sztuki i kultury regionu bocheńskiego. To zrozumiałe: ich rzetelne i kompletne omówienie rozsadziłoby ramy edytorskie książki. Ale i tak czytelnik znajdzie tu sporo ciekawych informacji. Na przykład o kościele św. Mikołaja, a  na s. 88 może ucieszyć oko bardzo trafnie wybranym, zachwycającym widokiem  świątyni w  roku 1905, co oszczędzi mu smutnej zadumy nad „upiększeniami”, jakich jej zachodnia fasada, jedna z najbardziej charakterystycznych wedut bocheńskich,  doświadczyła zwłaszcza w ostatnich dekadach. Paprota ciekawie wyjaśnia przy tym zagadkę gotyckiego szczytu fary, dowodząc przy tym doskonałej orientacji w najnowszej literaturze przedmiotu. (Tu jeden z ciekawszych do niej przyczynków:

https://czasopisma.ispan.pl/index.php/bhs/article/view/641/421  ).

Znakomite są też przepięknie zilustrowane rozdziały o Wiśniczu, drewnianych kościołach i podbocheńskich dworach, obiektach często zapomnianych i mało znanych szerszej publiczności. Także w tym wypadku autor podejmuje trafną decyzję: lepiej omówić szerzej kilka wybranych obiektów niż sporządzać drobiazgowy, ale powierzchowny „katalog zabytków”, jak to przed laty uczynili autorzy Dziejów Bochni i regionu.

Janusz Paprota (fot. Wojciech Salamon)

Dzieje literackie Bochni znalazły się co prawda na dość wąskim marginesie Podróży, ale przecież i ten temat bywa podejmowany w sposób bardzo intrygujący, jak choćby w opowieści o mało znanym dzisiejszym mieszkańcom miasta Szymonie Zacjuszu, czołowej postaci bocheńskiej reformacji, jednym z autorów ważnego polskiego przekładu Biblii, tzw. Biblii Brzeskiej – a tak nawiasem: czy Zacjusz nie zasługiwałby w Bochni na ulicę swojego imienia? Paprota bardzo trafnie diagnozuje przy tym przyczyny załamania się ruchu reformacyjnego w regionie: „Przedstawiciele bocheńskiej reformacji odznaczali się aktywnością gospodarczą oraz dużą solidarnością. […] Stanowili elitę miasta, ale podobnie jak w innych rejonach Rzeczpospolitej, ta elitarność członków reformacji sprawiła, że biedniejsi mieszkańcy Bochni, niewykształceni i ciężko pracujący w rzemiośle czy transporcie kopalnianym, nie widzieli dla siebie perspektyw w nowych ruchach religijnych” (s. 148). Także w tym miejscu przybliżenie wybranego fragmentu otwiera nagle bardzo szeroką perspektywę dziejową, pozwalającą lepiej zrozumieć zjawiska zachodzące w skali makro. O sukcesie reformacji w Niemczech zdecydował w znacznej mierze fakt, że od pewnego momentu tamtejszym drukarzom  bardziej opłacało się wydawać pisma „heretyckie” niż „ortodoksyjne”, a to dlatego, że zaistniał dla nich szeroki i chłonny rynek czytelniczy. W Polsce, w której ogromną większość społeczeństwa stanowili „niewykształceni i ciężko pracujący” analfabeci, nie było na to szans – ruch reformacyjny  musiał się skończyć klęską, która była zapewne – już przed z górą stu laty dowodził tego Michał Bobrzyński –  jednym z większych nieszczęść, jakie spadały na Polskę w dawnych wiekach.  

 

Kapsuła czasu

 

Żaden  „zarys historii” nie jest wyłącznie opowieścią o czasach minionych. Nie jest też, bo być nie może, kompletnym opisem zdarzeń zachodzących w przeszłości – jest wyłącznie opisem jakiegoś ich wyboru. To właśnie dlatego każda „podróż przez dzieje” jest także autoportretem swojej własnej współczesności, swoistą kapsułą czasu, podobną do tych, które umieszcza się w metalowych kulach na szczytach wież kościelnych, bo każda za godne zrelacjonowania uznaje nieco inne zdarzenia, inaczej przedstawia ich wzajemne relacje, wreszcie inaczej je opowiada, ocenia i komentuje. Dlatego zestawienie obok siebie  obu najobszerniejszych dotąd historii Bocheńszczyzny nasuwa refleksje bardzo różnej natury.

Już porównanie szat graficznych obu książek pozwala dostrzec wielki postęp, jaki dokonał się  w technice druku: świetna jakość techniczna ilustracji zdobiących Podróż, także starszych, czarno-białych, od razu korzystnie ją odróżnia od peerelowskich Dziejów, miejscami ledwie czytelnych i siermiężnych jak czas, w którym wyszły spod prasy drukarskiej. Nietrudno zauważyć, że autorzy tych drugich niespecjalnie przejmowali się czytelnikiem ani nie zabiegali jakoś szczególnie o jego zainteresowanie. Ich dzieło jest niewątpliwie bardziej szczegółowe, ale też trudniejsze w odbiorze. Współczesny autor i wydawca, jeśli zwraca się do szerszej publiczności, musi niejako wyjść jej naprzeciw, bardziej się postarać o uatrakcyjnienie przekazu.

Premiera książki w bocheńskim Muzeum, 16 marca 2023 (fot. Wojciech Salamon).

Jednak to nie te zewnętrzne różnice, poniekąd naturalne, ale i odzwierciedlające ciekawie specyfikę rynku wydawniczego dawniej i dziś, uznać wypada za  najważniejsze. Zupełnie inna jest, co naturalne,  optyka wydarzeń powojennych. Andrzej Kastory, opisujący akcję oddziału „Salwy” pod Łapanowem, w której zginęło kilku funkcjonariuszy UB i MO, oraz reakcje społeczne na to wydarzenie, zapewnia, że „oburzenie było powszechne, a pogrzeb ofiar stał się […] okazją do wielkiej manifestacji ludności”[1]. Ta ludność zresztą nieustannie składa skargi „na działanie band złożonych z dezerterów”[2]. Dziś owi „dezerterzy” przeistoczyli się w „żołnierzy wyklętych”, nieskazitelnych i niezłomnych herosów jednego z „mitów założycielskich” współczesnej polskiej skrajnej prawicy. Za wielką zasługę Janusza Paproty należy uznać to, że potrafi znaleźć sensowną drogę między tymi skrajnościami. Dostrzega on z jednej strony tragizm losu żołnierzy podziemia, postrzegających radzieckie „wyzwolenie” jako kontynuację okupacji, z drugiej nie jest ślepy na popełniane przez nich ewidentne zbrodnie, o których współczesna historiografia partyjno-państwowa milczy z taką samą skwapliwością, z jaką historiografia partyjno-państwowa PRL milczała o zbrodniach UB: „’Wyklęci’ to tragiczne postacie polskiej historii. Za swoją walkę płacili ogromną cenę. Nazywani przez władze bandytami, ginęli w walce lub w więzieniach i katowniach ubeckich. Mimo wielu badań historyków w ostatnich latach ich niektóre działania budzą wciąż wiele kontrowersji i różnych ocen. Zasługa to nie tylko kilkudziesięciu lat fałszywej propagandy komunistycznej, ale i niektórych form walki, które musieli stosować, żeby przeżyć. Zaszczuci i ścigani, szukali więc środków do przeżycia napadając na instytucje państwowe i spółdzielcze, ale zdarzało się, że również i na osoby fizyczne. Można powiedzieć, że cierpieli i z nimi cierpiano” (s. 547). Autor również pisze obszernie o strzelaninie pod Łapanowem, wspominając o krwawych represjach, jakim UB poddała podejrzewanych o współudział w niej działaczy PSL, ale wspomni także o „ciemnej karcie” jednego z oddziałów owej „narodowej” partyzantki: zabójstwie dokonanym w biały dzień na dyrektorze bocheńskiego szpitala, Romanie Tuni.

Dość znamienne, że słabo obecny jest w obu opracowaniach temat wojennych i powojennych, często krwawych konfliktów polsko-żydowskich. Kiryk wzmiankuje jedynie enigmatycznie jakieś „tragiczne akty antysemickie, na terenie Wiśnicza Nowego, Lipnicy Murowanej i Łapanowa”[3], Paprota z kolei przypomina – za Iwoną Zawidzką – o 9 osobach z Bochni, odznaczonych medalem „Sprawiedliwy wśród narodów Świata” i 52 uhonorowanych tym odznaczeniem z okolicznych miejscowości, ale rzetelnie pisze również: „Oczywiście były też godne potępienia przypadki donosicielstwa i wydawania ukrywających się Żydów. Nie znaczy to, że było na to przyzwolenie społeczne, a surowe kary za takie działania były egzekwowane przez władze Polskiego Państwa Podziemnego” (s. 494). Wspomni też o zabójstwie żydowskiego piekarza z Czchowa, dokonanym już po okupacji przez oddział owych „żołnierzy wyklętych”. Jest to obraz prawdziwy, ale niepełny, pomijający choćby regularny udział polskiej policji „granatowej” w obławach na ukrywających się Żydów, o czym pisze Dagmara Swałtek-Niewińska w obszernym opracowaniu o wojennych losach ludności żydowskiej powiatu bocheńskiego[4]. Trzeba tu jednak zachować pewną ostrożność w ocenach: książka taka jak Podróż to nie najlepsze miejsce na tego rodzaju obrachunki, których przedmiotem są wciąż bardzo zapalne i bolesne „białe plamy” historii XX wieku. Docenić należy przy tym fakt, że autor nie podjął „rytualnej” już niemal tu i ówdzie polemiki z Dalej jest noc – książką zapewne jako profesjonalnemu historykowi doskonale mu znaną – nie próbując się od niej ostentacyjnie „odciąć” ani dawać jej „odporu”. Z drugiej strony nie może nie zastanawiać, że ta ważna i poważna publikacja  nie została uwzględniona choćby w bibliografii.

Zasadniczo inny w obu książkach jest obraz aktywności społecznej. W Dziejach życie religijne jest zjawiskiem wyłącznie historycznym. Można je było ostatecznie dostrzec w czasach najdawniejszych – a i to w połączeniu z historią „instytucji religijnych” i „obrazkami obyczajowymi”[5], później jego miejsce zajmowały „ruch ludowy”, „ruch robotniczy” i „walki antysanacyjne”, a w czasach najnowszych działalność PZPR i tzw. stronnictw sojuszniczych. U Paproty jest odwrotnie: prawdziwych rumieńców nabiera ono w dekadach powojennych, i to zwłaszcza w postaci „katolicyzmu ludowego”, fenomenu bardzo silnie zrośniętego z polską religijnością i mającego poważne następstwa także dla naszej współczesności. Autor nie przemilcza przy tym także jego dość groteskowych przejawów, jak choćby sławnego swego czasu „cudu z Królówki”: pojawienia się na jednym z drzew huby przypominającej jakoby twarz Chrystusa (s. 556; na s. 557 zamieszczono nawet fotografię owej „cudownej” huby).

Stosunkowo niewiele miejsca zajmują w Podróży dzieje lat 80-tych. Ale i tu Janusz Paprota daje dowody niezależności myślenia i rzetelności warsztatu: „14 sierpnia 1980 r. w Stoczni Gdańskiej – pisze – wybuchł strajk, który rozszerzył się na całe Trójmiasto, a po kilku dniach objął również Szczecin, Wrocław i Kraków. Robotnicy, na czele z Lechem Wałęsą, oprócz żądań ekonomicznych i lokalnych wysunęli też postulał utworzenia niezależnych związków zawodowych” (s. 558).  A na stronie 563  publikuje zdjęcie jednego ze słynnych plakatów wyborczych z wiosny 1989 roku, przedstawiające opozycyjnego kandydata do Sejmu Jerzego Orła z przywódcą „Solidarności”,  który w ten sposób „namaszczał” niejako przedstawicieli obozu demokratycznego. Niby dla każdego, kto sięga własną pamięcią tamtego czasu to – by zacytować klasyka – „oczywista oczywistość”. A jednak… Znów – i to nie ruszając się z miejsca – znaleźliśmy się w kraju „o nieprzewidywalnej… przeszłości”, a oficjalna historiografia partyjno-rządowa każe tamte przełomowe wydarzenia widzieć zupełnie innym okiem, zupełnie inne postacie umieszczając na ich pierwszym planie, co sprawia, że w mediach, a zwłaszcza w szkole odwaga znów podrożała. Tym jednym zdaniem Janusz Paprota  wystawił sobie bardzo chwalebne świadectwo i jako autor, i jako nauczyciel.

Książkę kończy kalendarium wydarzeń pięciu lat ostatnich – tu oczywiście każdy będzie miał ochotę coś dopisać, bo to właściwie nasza współczesność, wciąż dopiero nabierająca kształtu, „płynna rzeczywistość”, postrzegana przez każdego nieco inaczej i własnym okiem. Piszący te słowa dorzuciłby tu ze swej strony dla wszystkich chyba zaskakującą – także swoją liczebnością – demonstrację młodzieży  w październiku 2020 roku po niesławnym orzeczeniu Trybunału Julii Przyłębskiej, zakazującego w praktyce niemal całkowicie usuwania ciąży. 

https://www.youtube.com/watch?v=qhkMXdA1zY4&ab_channel=InformatorBrzeski

https://bochniazbliska.pl/wydarzenia/kilkaset-osob-wzielo-udzial-w-czarnym-protescie-w-bochni-duzo-zdjec/

Ta spontaniczna manifestacja to niezmiernie ważny znak czasu, ważniejszy zapewne, niż się nam jeszcze wydaje, dowód, że – choć dość powoli i z oporami – „idzie nowe”.

 

Ciąg dalszy nastąpi?

 

Bieżący rok opatrzony jest w tym kalendarium zaledwie trzema wymownymi pytajnikami. Jedno wydarzenie można by tu już jednak wpisać, a mianowicie właśnie wspomnianą na wstępie premierę omawianej tu książki Janusza Paproty, 16 marca w bocheńskim Muzeum. Dla wszystkich była chyba miłą niespodzianką liczba jej uczestników, wymowny dowód na to, że istnieje w Bochni spore środowisko zainteresowane historią lokalną. 

Premiera książki w bocheńskim Muzeum, 16 marca 2023 (fot. Wojciech Salamon).

Autor w swoim wystąpieniu napomknął przy tym, że nie jest to jego „ostatnie słowo”. I bardzo dobrze, zwłaszcza że za lat pięć przypadnie „półokrągła”, 775.,  rocznica nadania Bochni praw miejskich. Może byłaby to dobra okazja do wydania tomu poświęconego dziejom bocheńskiej kultury, obecności miasta w historii sztuki i literatury. Warto by może pomyśleć także o jakimś albumie prezentującym Bochnię na starych fotografiach. Kilka lat temu wyszedł taki niewielki, ale pięknie przygotowany tom, zawierający zdjęcia z kolekcji Elżbiety i Piotra Lekkich oraz Bogdana Haby. Ilustracje zamieszczone w Podróży przez dzieje, a pochodzące z zasobów Muzeum i zbiorów prywatnych dają przedsmak tego, co mogłoby się w takim wydawnictwie znaleźć. A można by przy okazji zwrócić się z apelem do bochnian o przejrzenie domowych archiwów, które zapewne  kryją jeszcze niezliczone skarby tego rodzaju. Jest o czym pisać, a książka Janusza Paproty przeciera tu szlak i wskazuje optymalną metodę,  co więcej, sprzyja powstaniu kręgu czytelników czekających na takie publikacje. Warto tym szlakiem pójść dalej.


Przypisy: 

[1] Andrzej Kastory, Narodziny i kształtowanie się władzy ludowej, w: Feliks Kiryk, Zbigniew Ruta (red.), Bochnia. Dzieje miasta i regionu, Kraków 1980, s. 487.

[2] Tamże, s. 488.

[3] Tamże.

[4] Dagmara Swałtek-Niewińska, Powiat bocheński, w: Barbara Engelking, Jan Grabowski (red.), Dalej jest noc. Losy Żydów w wybranych powiatach okupowanej Polski, t. II, s. 525–642, Warszawa 2018, s.

[5] Zob. Feliks Kiryk, Bochnia do połowy XVII wieku, w: Bochnia. Dzieje miasta i regionu, ss. 78–151 , zwłaszcza ss. 131–139.


Komentarze

  1. Gdzie obecnie w Bochni można kupiś w/w książkę? Czy można ją zamówić przez Internet?

    OdpowiedzUsuń
  2. www.saldebochegna.net28 marca 2023 09:51

    Można zamówić w wydawnictwie:
    https://www.wydawnictwo-regis.pl/

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty